Z Witoldem Stachnikiem, byłym członkiem Zarządu Głównego PZBS i kandydatem na prezesa Związku w czerwcowych wyborach rozmawia Marian Szulc
– Co spowodowało, że decydujesz się wystartować w wyborach przeciwko „żelaznemu” od wielu lat prezesowi związku? Jaki był najważniejszy impuls, który cię popchnął? Na pewno nie brak świadomości, na czym to polega: pracowałeś już kiedyś w Zarządzie Głównym, potem z tego zrezygnowałeś.
– Powodem obu moich decyzji była chęć działania i chęć zrobienia czegoś sensownego. Decydując się trzy i pół roku temu na zostanie członkiem Zarządu Głównego – zresztą na prośbę prezesa Kiełbasińskiego – postawiłem sobie za cel aktywność. Aktywność w uporządkowaniu spraw brydżowych, ale także we wprowadzaniu interesujących pomysłów. W momencie, kiedy zobaczyłem, że nie mam szans przebić się z działaniem, zrezygnowałem. Ten „żelazny” układ, a mówimy „żelazny”, bo duża część osób pracuje w Zarządzie od początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, a sam prezes Kiełbasiński od 1988 roku, tak działa, że wszystko musi się odleżeć i odczekać. A najlepiej, jeśli nie dzieje się nic i zachowane jest status quo. Ja jestem człowiekiem aktywnym, angażującym się. Lubię działać, lubię widzieć efekty tych działań.
– Pokaż może na przykładzie owo zachowanie status quo.
– Takim przykładem bierności jest np. nowy statut PZBS, czyli nasz najważniejszy wewnętrzny dokument organizacji. Prace nad nim rozpoczęto już po moim odejściu z Zarządu. Byłem przekonany, że zakończą się fiaskiem. I faktycznie, co prawda statut opracowano i nawet przegłosowano, ale w życie nie wszedł. Dlaczego? Na zebraniu zarządu po kilku tygodniach od Walnego Zgromadzenia, na którym delegaci przyjęli statut, poddano w wątpliwość, czy faktycznie w czasie głosowania było quorum. To pokazuje sposób, jak obecny prezes i zarząd pod jego przewodnictwem działa. Zostawię to bez komentarza.
– Niektórzy uważają jednak, że twoje odejście z zarządu było dezercją.
– Szanuję i respektuję różne zdania, ale w tym wypadku uważam, że wręcz przeciwnie. Decyzja o kandydowaniu w tym roku pokazuje, że moje odejście było niezgodą na sposób działania Zarządu, a nie poddaniem się na zawsze – dowodzi, że chcę dać brydżystom możliwość wyboru. Wymaga to jednak zmian dużo bardziej radykalnych niż wejście do Zarządu dwóch czy trzech zapaleńców. Pracowałem w Zarządzie nad takimi rzeczami jak klasyfikacja gracza roku, ranking, regulamin dyscyplinarny, regulamin klasyfikacyjny (pomagałem Maciejowi Czajkowskiemu), taryfikator sędziowski, nowa formuła Mistrzostw Polski na Maksy. To wszystko się gdzieś w pewnym momencie rozmyło. Nie chciałem, żeby po czterech latach pracy identyfikowano mnie z tymi, którzy nie zrobili nic, a szans przebicia się z moimi pomysłami nie miałem.
Nie ma dziś w Zarządzie atmosfery dla aktywności. Faktem jest, że dopiero teraz – gdy ruszyła kampania i zbliżają się wybory – prezes podejmuje nerwowe działania, jak choćby spotkanie prezesów we Wrocławiu czy nagłe zainteresowanie sprawami młodzieżowymi.
– Gdybyś został prezesem, przeniósłbyś się do Warszawy? Czy masz zamiar prezesować z Krakowa?
– To jest pytanie, które powinno w tym wywiadzie paść – tak, przeniosę się na część tygodnia do Warszawy. Jak to sobie wyobrażam? Kiedy zostawałem prezesem Małopolskiego Związku Brydża Sportowego, to jednym z pytań było, jak sobie wyobrażam kierowanie nim z Tarnowa. Ale ja w Krakowie jestem codzienne – pracuję i mieszkam. I patrząc z perspektywy mojej krakowskiej kadencji, nie wyobrażam sobie, że można być prezesem Związku na odległość. Mówię to po raz pierwszy i mówię to wprost – funkcję prezesa będę łączył z funkcją dyrektora biura. Połączę pracę zawodową z pracą w biurze w Warszawie. Pozwoli to również na ogromne usprawnienie pracy Związku – dziś nie wiadomo, czy Związkiem kieruje prezes, czy jego dyrektor.
– W sumie przy dzisiejszych ułatwieniach komunikacyjnych, jakie niesie internet, wcale nie trzeba przesiadywać w biurze od rana do wieczora. Ja to widzę na przykładzie redakcji, którą kiedyś stanowiły pokoje pełne ludzi nie mających innej realnej możliwości wzajemnego kontaktu, dziś wszystko odbywa się przez sieć.
– Ale mimo to osobista obecność prezesa w Warszawie jest niezbędna. Internet, maile ułatwiają komunikację – jednak czasem trzeba się spotkać i porozmawiać, np. przy kawie, tak jak my dzisiaj rozmawiamy. Poza tym Warszawa to miejsce ważnych dla Związku instytucji: urzędów, sponsorów itp. Póki co – nic nie zastąpi bezpośrednich relacji.
– Jaki widzisz model swojej ewentualnej prezesury?
– Model prezesowania może być dwojaki: możemy mieć prezesa reprezentacyjnego – polityka, urzędnika czy naukowca – albo prezesa urzędującego na co dzień. Jestem za tym drugim rozwiązaniem, bo w chwili obecnej wydaje się to bardzo potrzebne. Opowiadam się za modelem prezesury aktywnej i zaangażowanej.
– Co sądzisz o obecnej pracy Zarządu?
– Bardzo złe wydaje mi się całkowite ignorowanie spraw krajowych przez obecnego prezesa. W większości kwestii zdał się na Sławomira Latałę, który w jego oczach wyrósł na niezastąpioną postać w polskim brydżu. Nie umniejszając zasług obecnego, a właściwie po krótkiej przerwie ponownego, dyrektora biura, mamy taką sytuację, że z pomysłem – oprócz przebicia się przez głosowanie Zarządu – musimy następnie przebić się przez chęć działania dyrektora. A dyrektor zajmuje się tylko tymi sprawami, które go osobiście interesują, które akceptuje i które on sam chciałby robić. Prosty przykład – klasyfikację gracza roku zatwierdziliśmy na jednym z pierwszych posiedzeń Zarządu obecnej kadencji z wykonaniem od 1 stycznia 2013 roku. Klasyfikacja zaczęła działać w połowie roku 2015.
– Jakie to są te sprawy krajowe, jeśli próbowalibyśmy je tylko wyliczyć, a nie wdawać się w szczegóły?
– Zaniechanie sprawy rozgrywek kadry open, unormowanie gry w internecie, organizacja imprez w randze Mistrzostw Polski oraz odpowiednia ich promocja przez Związek. Mówiąc o promocji uważam za niedopuszczalną sytuację, że na trzy dni przed mistrzostwami na stronie głównej PZBS wiodącą informacją jest inny, lokalny turniej, rozgrywany w tym samym czasie. To jest zachwianie hierarchii ważności. Następną rzeczą jest pilnowanie kalendarza sportowego. Kolejne – to sprawy regulaminowe i dyscyplinarne, wprowadzenie rankingu, reforma rozgrywek centralnych. Trzeba też skończyć z bałaganem organizacyjnym, kiedy gracze nie wiedzą do ostatniej chwili, gdzie będą odbywały się zawody (przykład Ekstraklasy z 2015 roku), a regulaminy są zmieniane w trakcie trwania zawodów.
– Rozgrywki kadrowe? Po co, skoro reprezentacja i tak jest mianowana?
– Reaktywowanie rozgrywek kadrowych nie musi oznaczać, że reprezentacja ma być wyłaniana tylko przez te rozgrywki. Natomiast muszą one być ważnym etapem selekcji najlepszych zawodników. Ja się nie odżegnuję od sponsorów w kadrze, doceniam to, co dla reprezentacji Polski wnieśli między innymi Zdzisław Ingielewicz, Piotr Żak, Cezary Serek czy Marcin Mazurkiewicz. Związek nie jest na tyle bogaty, żeby odrzucać takie oferty. Chodzi jednak o to, aby zasady były jasne i przejrzyste. Każdy musi wiedzieć, czy ma szansę zagrać w reprezentacji, w jaki sposób może zostać członkiem tej kadry albo w jaki sposób może zostać członkiem zaplecza kadry. Można się również zastanowić, na które imprezy kadra jest powoływana w czystym systemie challenge, a na które dochodzi system sponsorski. Te sprawy będę konsultował z czołówką polskich zawodników, z kapitanatem, z Radą Zawodniczą. Ale uważam, że rozgrywki kadrowe są nieodzowne.
– Co myślisz o brydżu internetowym?
– Moja filozofia jest taka – internet to wspaniała platforma dla brydża, ale internet ma przyciągać do grania na żywo, a nie odciągać. Chcemy, żeby internauci grali również na żywo. To, co zrobił Rudolf Borusewicz i powołany przez niego Bridgenet to działanie przeciwko temu – ta oferta jest skierowana do brydżystów, którzy są już w związku i turnieje na BBO odciągają ich od turniejów lokalnych. Bo skoro mogę, siedząc sobie w domu w bamboszach, zdobyć te pkle, które dla niektórych są tak ważne, to po co iść na turniej? Ja też swoją przygodę z brydżem sportowym zaczynałem w sieci i jestem za tym, żeby ipkle (pkle internetowe) zdobywać, ale to nie mogą być takie same pkle jak w turniejach na żywo. Nie może być takiej sytuacji, że mamy graczy, którzy przez dwadzieścia lat grania nie zdobyli tylu pkli, co przez ostatnie dwa lata grania w internecie. Projekt dotyczący zasad rozgrywek internetowych złożyłem jeszcze podczas mojej pracy w Zarządzie Głównym. Rozwiązań jest kilka, mój pomysł jest np. taki: turnieje firmowane przez PZBS w internecie otwarte dla wszystkich. Za zwycięstwo w turnieju maksymalnie do 2 pkl. Punkty klasyfikacyjne mogłyby być zaliczane potem do Cezara także tym, którzy jeszcze nie należą do związku; początkujący mogliby otrzymywać wszystkie zdobyte punkty, a pozostali musieliby coraz więcej pkli zdobywać w zawodach na żywo.
Całkowitą parodią jest natomiast organizacja Indywidualnych Mistrzostw Polski na platformie internetowej. Wydaje się, że to jest za poważnej rangi impreza, żeby można ją było tak potraktować. A już na pewno finał tych rozgrywek powinien być rozgrywany na żywo.
– Wspomniałeś o kwestiach dyscyplinarnych. Mógłbyś ten temat rozwinąć?
– Mówiłem o statucie, ale równie ważny jest regulamin dyscyplinarny, którym zajmowałem się podczas pracy w Zarządzie Głównym. On wymaga zmiany, to jest bardzo stary dokument, zupełnie nieadekwatny do dzisiejszych czasów. Wiceprezes Andrzej Biernacki, który się tym zajmuje, robi wszystko, żeby się tym nie zajmować. Ja wiem, że funkcja komisji dyscyplinarnej jest bardzo niewdzięczna, nielubiana, ale widać, że o ile tylko taka komisja działa, to atmosfera na turniejach jest lepsza i zawodnicy zdecydowanie bardziej się pilnują. W Małopolsce się udało, gracze to zaakceptowali. Chciałbym to powtórzyć na skalę ogólnopolską, bo polityka „zero tolerancji” jest niesamowicie ważna i nie powinna być promowana tylko na papierze. A na marginesie: polityka „zero tolerancji” musi dotyczyć wszystkich aspektów naszej gry, począwszy od zachowania podczas rozgrywek, po naruszenia fair play i ewidentne oszustwa.
– Co zatem powiesz o głośnych ostatnio sprawach oszustw brydżowych?
– To również należy do spraw dyscyplinarnych. Jest to najcięższy zarzut brydżowy i obowiązkiem narodowych federacji, a także władz europejskich i światowych, jest oczyszczenie naszego środowiska z takich graczy. Nie można chować głowy w piasek i liczyć, że te sprawy jakoś przyschną. Jeśli chodzi o sprawę polską, to muszę powiedzieć, że nasza ekipa, będąc na Bermuda Bowl, stanęła przed strasznie trudną decyzją i problemem. To, czego mi zdecydowanie zabrakło, to natychmiastowej reakcji. Dla polskiego brydża ważnym byłoby, żeby podejrzenia w stosunku do naszej pary jak najszybciej i bezkompromisowo wyjaśnić. Ale żeby tak mogło się stać, powinniśmy działać, i wtedy na miejscu, gdzie początkowo materiały były skromne i słabe, i później, gdy zarzuty stały się poważniejsze. Dwa aspekty sprawy rozwiązano kuriozalnie. Pierwszy, że natychmiast nie wydano na miejscu żadnego komunikatu. Powinien zawierać z grubsza takie sformułowania: zgadzamy się (lub nie), przyjmujemy do wiadomości decyzję, ale uważamy, że materiał nam dostarczony nie zawiera żadnych podstaw do zawieszenia pary, dopełnimy jednak wszelkich starań, żeby sprawę wyjaśnić i służymy szeroką pomocą powołanym komisjom, sami powołamy komisję, ale na razie uważamy, że zarzuty są bezpodstawne i nie widzimy podstaw do wycofania się z imprezy. Komunikat, powołanie specjalnej komisji – to była potrzeba chwili. Prezes, wiedząc, że sytuacja jest poważna, wybrał moim zdaniem najgorszą taktykę z możliwych – przeczekanie. Chyba niestety przeważyła chęć pozostawienia sprawy do „przyschnięcia”. Drugi kuriozalny aspekt to fakt, że prezes poważnego sportowego związku, za jaki uważamy PZBS, napisał, że „…nie ma szans, aby w Polsce znaleźć trzech-pięciu wysokiej klasy zawodników, którzy byliby w pełni obiektywni przy rozpatrywaniu zarzutów wobec pary Balicki-Żmudziński”. Nie zamierzam przesądzać o winie pary, ale skoro jesteśmy związkiem sportowym, to musi istnieć sposób, aby stwierdzić winę lub potwierdzić niewinność. Wiem, że jeden ze sponsorów złożył na ręce prezesa propozycję sfinansowania komisji z udziałem zagranicznych ekspertów i ta oferta została odrzucona. Pytam: dlaczego? Na miejscu posądzonej pary wręcz domagałbym się stanowczo powołania takiej komisji. W żadnym liczącym związku sportowym tak się nie dzieje…
– Rozmawiając o Chennai, trudno nie spytać o Olimpiadę Brydżową we Wrocławiu. To już za parę miesięcy. Prezes chce zwołać Zgromadzenie na czerwiec, bo ma nadzieję, że delegaci przestraszą się zmian na moment przed tym wydarzeniem. Jest się czego bać?
– Absolutnie nie. Relacja z władzami miasta Wrocław została wypracowana przez Igora Chalupca, który, jak wiadomo, udzielił wsparcia dla mojego programu, a który ma również znakomite kontakty w WBF, więc tu nie ma żadnego zagrożenia. Organizacyjnie sprawy na miejscu prowadzi kolega Stanisław Gołębiowski i tak powinno pozostać. Umowy zostały podpisane, w związku z tym los Olimpiady w żadnym stopniu nie zależy od zmian w Zarządzie .
– Wróćmy do twojego programu. Co miałeś na myśli, mówiąc o kalendarzu sportowym?
– Jednolity kalendarz sportowy to bardzo ważna rzecz. Tego nikt nie pilnuje i nie nadzoruje. Tymczasem nie powinno być kolizji terminów. Nie chodzi tu o to, że nie można rozgrywać w tym samym czasie ogólnopolskiego turnieju w Krakowie i Szczecinie, tu nie ma kolizji. Ale już imprezy w tym samym terminie w Szczecinie i w Poznaniu czy w Krakowie i we Wrocławiu – na pewno nie. Niestety, wiele razy dochodziło do takich kolizji i ja uważam, że stanowi to brak szacunku dla organizatorów i bezpośrednio wpływa na frekwencję. Tego trzeba pilnować.
– Wspomniałeś o reformie rozgrywek centralnych, reforma – w jakim kierunku?
– Byłem mocnym przeciwnikiem poprzedniej reorganizacji, bo zabrała nam w Krakowie wiele drużyn, które poszły do rozgrywek centralnych. Doprowadziła do upadku lig okręgowych w wielu ośrodkach. Wiem oczywiście, że wielu graczy czuje się dowartościowanymi, grając w lidze centralnej. Zawodnikom podoba się granie w kotłach, porównywanie wyników, centralny butler. Wydaje się jednak, że ze względów sportowych najwyższe klasy rozgrywkowe powinny być zredukowane. Ekstraklasa 16-drużynowa sportowo się nie sprawdza. Uważam, że gdyby w ekstraklasie i obu grupach I ligi grało po 12 drużyn, byłoby to w sam raz.
Jak już mówimy o aspekcie sportowym, poruszyłbym jeszcze kwestię Grand Prix Polski Par. Ta świetna formuła wymyślona przez Sławomira Latałę przeżywa moim zdaniem kryzys. Powodem tego jest ciągły rozrost liczby turniejów eliminacyjnych, a także finał rozgrywany w tej chwili jako finał sponsorski. Ranga tego cyklu znacznie spada.
– Tu pojawia się pytanie o sponsoring, bo to trochę polega na tym, że pewne rzeczy można sobie kupić. Nikt nie wątpi, że wielu sponsorów to bardzo dobrzy brydżyści. Pytanie tylko, czy oni znaleźliby się w swojej drużynie, gdyby nie mieli pieniędzy? No i drugie pytanie: czy taka drużyna by powstała, gdyby nie pieniądze sponsorów?
– Tacy ludzie są brydżowi bardzo potrzebni – zapaleńcy, którzy wkładają własne pieniądze w hobby, ale też w rozwój tej dyscypliny. Niesamowicie doceniam Marcina Mazurkiewicza, który przeszedł drogę od WK 2.5 w 2012 roku do najwyższego tytułu światowego w chwili obecnej. Jego wkład w polskiego brydża jest bardzo duży.
– Jak już przy pieniądzach jesteśmy: wydaje mi się, że dużą zasługą prezesa Kiełbasińskiego jest to, że znalazł zewnętrzne źródła finansowania poza kanałami sportowymi. Czy widzisz się w roli poszukiwacza środków? Zresztą nie wiem, czy tę rolę prezes jeszcze pełni, bo finanse związku są utajnione?
– Też nie wiem, na ile to właśnie prezesowi zdobywanie dodatkowych środków się udawało. Ostatnio, jeśli chodzi o sponsorów instytucjonalnych, ich pozyskanie – o ile się orientuję – to głównie zasługa Igora Chalupca, który przyprowadził dwóch głównych: Budimex i Ruch oraz pomógł w sfinansowaniu programu Bridge 60+ przez Fundację PZU.
Mówiąc o finansach, trzeba wspomnieć o trzech kierunkach działań, które się z tym wiążą. Jedna działka to zapewnienie dotacji ministerialnej, ale również starania się o wszelkie możliwe granty, które można uzyskać na działania celowe. Nie wiem, czy tego w Związku nie przespano, bo na te granty były spore szanse.
– Szczególnie z Unii Europejskiej.
– Tak. Moim zdaniem nie wykorzystano tej szansy tak, jak było można. Takim zadaniem celowym może być np. brydż młodzieżowy albo brydż wśród ludzi starszych. Drugim aspektem finansowym jest odpowiednie gospodarowanie środkami, którymi dysponujemy. To jest bardzo ważna rzecz. Ja w Krakowie nie dokonałem cudu, po prostu bardzo pilnowałem finansów. I nagle okazało się, że z deficytu i ciągłego braku pieniędzy udało się zbudować pokaźny budżet. Przestaliśmy mieć problemy z płynnością finansową. Chodzi o to, żeby nie wydawać bezsensownie tych środków, np. na turystykę działaczy z okazji różnych imprez międzynarodowych, co dziś jest żenującą normą. Do marnowania pieniędzy okazji jest sporo, zdecydowanie to ograniczę. Trzecia wreszcie część działalności finansowej to są sponsorzy. Należy o nich walczyć i ich pozyskiwać. W tym celu trzeba zadbać o czystość i przejrzystość działań finansowych. Sponsorzy muszą mieć pewność, że ich środki nie są wydawane w sposób niekontrolowany.
– Poruszyłeś wątek sędziowski. Wydawałoby się, że ta działka kwitnie?
– Chwalimy się sędziami, jednak nie do końca jest tak, jak być powinno. Przewodniczyłem Głównej Komisji Sędziowskiej. Wypracowaliśmy np. taryfikator ligowy, określający ilu sędziów i za jakie kwoty sędziuje kotły ligowe. Taryfikator poszedł w odstawkę, bo nie zawsze był wygodny. Na stronie internetowej związku jest np. Taryfikator z roku 2010 – od razu zastrzegę: nie jest aktualny. Ale luk jest więcej. Cały czas nie mamy dokumentu dotyczącego zasad alertowania, nie mamy dokumentu nowej polityki systemowej. Mówi się o tym od 10 lat i nic. Może moja kandydatura spowoduje, że w końcu teraz przed wyborami coś w tej sprawie się ruszy. Kursokonferencja w Starachowicach jest dobrodziejstwem dla sędziów, ale jej formuła nie do końca spełnia swoją rolę. Moim zdaniem nasi najlepsi sędziowie powinni poprzez udział w tej konferencji cały czas podnosić umiejętności i poddawać się wewnętrznej weryfikacji. Nie może to być tylko spotkanie towarzyskie, które oczywiście też jest ważne, ale musi to być przede wszystkim sprawdzian dla naszej czołówki sędziów.
Podejrzałem w twoich notatkach taki punkt: lista obowiązujących uchwał. O co chodzi?
– To też bardzo ważna sprawa. Dopominamy się o to i nie ma kto tego zrobić. Nikt nie wie, jakie uchwały obowiązują. Na jednym z pierwszych zebrań obecnego Zarządu przegłosowaliśmy uchwałę o zebraniu wszystkich obowiązujących uchwał – do tej pory nie udało się jej wykonać. Uchwała Zarządu jest bardzo ważnym dokumentem związkowym i wszystkie one powinny być dostępne np. na stronie internetowej związku. A dziś nie wiadomo, czy uchwała sprzed powiedzmy 6 lat jest jeszcze aktualna czy też kiedyś ją potem zmieniono w części (i jakiej) lub anulowano w całości. Nie może tak być!
Patrząc na moje notatki, widzę, że ze spraw sportowych nie powiedziałem o pomyśle reaktywacji rozgrywek Drużynowego Pucharu Polski. Moją ideą jest, aby zorganizować je jako imprezę całkowicie niezależną od rozgrywek ligowych, dla zwycięzców Pucharów Okręgów, może dla drużyn złożonych z graczy, którzy mieszkają bądź zgłoszą się do rozgrywek w danym okręgu.
– Sam pamiętam, jaką frajdę sprawiła mi czterdzieści lat temu porażka w rozgrywkach pucharowych z Wisłą. To było coś – grać w drużynie studenckiej przeciwko Wilkoszowi i Lebiodzie.
– Podczas mojej prezesury w Małopolsce udało się wznowić takie rozgrywki i nawet jednego roku zagrałem w meczu finałowym. To faktycznie olbrzymia frajda, a także kolejna możliwość rywalizacji meczowej, której za wiele w Polsce nie ma.
– Jak sobie wyobrażasz ten nowy zarząd?
– Chciałbym, żeby w zarządzie pojawili się ludzie nowi, młodzi, chętni do działania. Szczerze mówiąc to, co się stało trzy i pół roku temu, oceniałem na początku bardzo pozytywnie. Mocno wierzyłem, że jest to otwarcie na nowych ludzi i że ewolucyjnie spowodujemy widoczne zmiany w polskim brydżu. Tej chęci do działania nie można tłumić i o to mam największy żal. Czym obecny Zarząd może się najbardziej pochwalić – oczywiście medalami, ale na to wpływ ma bardzo znikomy, a poza tym młodzieżą i programem Brydż 60+. A dlaczego? Bo zajęli się tym ludzie w Zarządzie nowi – Adrian Bakalarz i Marek Małysa, pełni energii, a prezes zostawił im wolną rękę. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
– Kiedy kontaktowałem się jeszcze z prezesem, namawiałem go na takie programy, którymi teraz zajmuje się Marek Małysa, uważając, że przyciągną do związku nowych brydżystów. Prezes odpowiadał, że nie ma takiej potrzeby, bo więcej członków to większe składki, które należy odprowadzać do EBL i WBF.
– Nie mogę tego zrozumieć. Ile w końcu tych składek odprowadzamy – 1 euro od zawodnika. Ale przecież jeżeli ściągniemy więcej ludzi do związku, to i pieniędzy ze składek będzie więcej, a nie mniej. Po co przejmować się tym, że zamiast pięciu tysięcy euro odprowadzimy dziesięć, skoro dzięki temu w naszej kasie będzie kilkanaście tysięcy euro więcej? To jest logika, która mnie, a jestem matematykiem, przerasta. Im więcej, tym lepiej. Tu pojawia się następny pomysł, że może należy pomyśleć o specjalnej kategorii składek dla ludzi niegrających w żadnej lidze.
– Zbliżamy się do finału, pora na pytanie: skoro chcesz zastąpić obecnego prezesa, w czym byłbyś od niego lepszy?
– Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że we wszystkim, choć zapewne potrzebowałbym trochę czasu na swobodne poruszanie się na arenie międzynarodowej. Poza tym sądzę, że moje spojrzenie na zarządzanie związkiem jest lepsze, bo uważam, że prezesura powinna być wykorzystana inaczej, powinna być zwrócona w stronę brydżystów. Powinni oni czuć, że władze PZBS są zainteresowane ich zdaniem i ich problemami. W wielu sprawach będę szeroko się konsultował i starał o konsensus – wspominałem o kadrze, podobnie będę robił w sprawach młodzieży, sędziowania itp. Szeroka konsultacja, a potem konkretne działania.
– Ale czy doświadczenie korporacyjne prezesa Kiełbasińskiego nie jest przewagą?
– Nie mam takiego wrażenia. Prowadzę działalność gospodarczą. Mam kilkuletnie doświadczenie w prowadzeniu okręgowego związku i kilkuletnie w prowadzeniu struktur wojewódzkich (przypis redakcji – Witold Stachnik był prezesem Tarnowskiego Związku Brydża Sportowego w latach 2006-11 oraz prezesem Małopolskiego Związku Brydża Sportowego w latach 2011-15). Wydaje mi się, że w tych rolach się sprawdziłem. Podobnie będzie w wydaniu centralnym.
– Dasz sobie radę w tej kampanii?
– Jak do tej pory udawało się, więc dlaczego teraz miałoby się nie udać? Kandyduję, ponieważ wierzę w zwycięstwo.
– Czy uważasz, że prezes regularnie powinien grywać w turniejach brydżowych?
– Cieszę się, że to pytanie padło. Moim marzeniem jest, aby w nowym zarządzie znaleźli się ludzie, którzy cały czas grają w brydża – dotyczy to również prezesa. W obecnym zarządzie za dużo jest działaczy, którzy zapomnieli zupełnie, na czym ta gra polega. Nie mają kontaktu z brydżystami, nie znają ich oczekiwań. Grać trzeba, bo przecież brydż jest wspaniałą dyscypliną sportową, gdzie równocześnie na turnieju mogą się spotkać nastolatek z nestorem. W której innej dyscyplinie byłoby to możliwe?
– To może na koniec – strefa czy wspólny język?
– Gram obydwoma systemami. Kiedyś częściej wspólny język, dziś strefa.
Kraków, Rynek Główny, 22 grudnia 2015 r.
Dodam,ze kadencyjność powinna byc zapisana w statucie. Nawet najlepszy się degeneruje, popada w marazm.
PolubieniePolubienie